Miroławka

Na placu Dąbrowskiego rosła niegdyś topola. Jej korona zasłaniała widok na plac, kiedy Miron Białoszewski wychodził na balkon swojego mieszkania u zbiegu ulic Kredytowej i Szkolnej. To sprawiło, że topola została motywem powtarzającym się w jego twórczości:

Ja się kładę, mam nos pełen powierza, patrzę z łóżka na topolę, tak mi wyrosła przez te dziesięć lat, że zajmuje pół widoku, szumi, przebiera w sobie, przekłada się, zasłania akurat domy, tego szarego czasem wyjrzy kawałeczek z oknem na gałęziach i znów się chowa, reszta niebo, niebieskie, duże, mokre, tak wygląda. Bo tylko ono i ta topola-sokora. Tak jakbym był nad wodą, czymś tam dobrym. „Szumy, zlepy, ciągi”

W październiku 2010 roku topola niestety została ścięta. Zarząd Terenów Publicznych podarował artyście Wojciechowi Józefowiczowi oraz Monice Michalczewskiej główny pień ściętego drzewa i w ten sposób narodził się pomysł stworzenia rzeźby-ławki.

MIROŁAWKA to pierwszy w Warszawie, użytkowy pomnik Mirona Białoszewskiego, niezwykłego twórcy, silnie związanego ze stolicą. Rzeźba dobrze koresponduje z przestrzenią w jakiej została ustawiona, zyskała również aprobatę, a nawet duże zainteresowanie okolicznych mieszkańców. Nietypowy kształt ławeczki sprzyja nawiązywaniu relacji, a wyryta strofa z wiersza Mirona przywołuje jego twórczość i skłania do refleksji:

Nie zabłądźcie. Bądźcie. Mijajcie, mijajmy się, ale nie omińmy. Mińmy.

Ten niecodzienny projekt rzeźbiarza Wojtka Józefowicza (www.jozefowicz.euoraz Moniki Michalczewskiej zrealizowaliśmy dzięki dofinansowaniu ze środków MIASTA STOŁECZNEGO WARSZAWY, mecenasowi projektu portalowi surowcenaturalne.pl oraz współpracy z KAPS ARCHITEKCI.

Zdjęcia z otwarcia:

____________________________________________

MIRON BIAŁOSZEWSKI O TOPOLI:

Baziowo

z 10 na 11 kwietnia 1974

Wyszedłem dziś rano na ulicę i przypomniałem sobie, żeby zerknąć na moją topolę stamtąd z dołu i trochę z daleka. Wydała mi się nie taka duża, w ogóle nieduża. Aż przystanąłem —   ile pięter? —   na stare licząc trzy na nowe — cztery —   no i wyższa od innych drzew.

Potem gapiłem się z progu balkonu. Wszystko ru­szyło przez półtorej doby dalej. Na kasztanach punkciaki czy jak to nazwać — rzuty, osobniaki? Bo to już liś­cie, ale każda rodzinka liści osobno, nie za bardzo roz­winięta; drzewo w tym sztywne, trochę sztuczne. Topola była obwieszona, prawie kapała tymi baziami. A dziś znów się z nią zrosły. Patrzę, badam: można to wziąć na perskie oko za brzydki modrzew. Już wiem: listki, wszędzie, zaczajone, miejsce przy miejscu. Zaraz wyrosną, topola się rozindyczy, zrobi się duża, głośna, ruchoma, stanie do ślubu, zielona i w białym, bo zacz­nie się pierzyć. Tak. Ale to już dzieci, rozdmucha, po­zbędzie się i cała reszta czasu jej. To teraz ona panna młoda, zanim co. Jest południe. Tak, tak, ludzie też wyraźnie się zmie­niają, skolorowieli, zeswobodnieli, tyle ich i idzie, i sie­dzi. Popędzam ich jeszcze! zmieńcie się więcej! prędzej I topolę liście! pierz się! i nagle zatykam się —    nie! niech idzie tak wolno, wolno, więcej uciechy. W dzieciństwie te lichy-bazie na chodniku, jedne ca­łe, drugie rozdeptane, aż bucha w nos, zbiera się, wącha, prawie je… cały tajemniczy okres. W zimie sobie przy­pominałem wtedy kiedyś: — kiedy te bazie? kiedy na drzewach niepełno, a już tyle leży i pachnie… jesień? nie, coś nie pasuje, lato nie, wiosna? chyba wiosna.

„Szumy, zlepy, ciągi”

____________________________________________

Ja się kładę, mam nos pełen powietrza, patrzę z łóżka na topolę, tak mi wyrosła przez te dziesięć lat, że zajmuje pół widoku, szumi, przebiera w sobie, przekłada się, zasłania akurat domy, tego szarego czasem wyjrzy kawałeczek z oknem na gałęziach i znów się chowa, reszta niebo, niebieskie, duże, mokre, tak wygląda. Bo tylko ono i ta topola-sokora. Tak jakbym był nad wodą, czymś tam dobrym.

„Szumy, zlepy, ciągi”